Wyżej niż Everest, cz. I
Wyżej niż Everest, cz. I
Góry są wymagające. Pochłaniają całą uwagę wspinacza, zmuszają go do rozwagi i szybkiej reakcji na zmienne warunki. W zamian dają niezwykłe poczucie spełnienia. Podobnie działa biznes. W obu przypadkach liczy się odwaga i pokora, bez której trudno o sukces. Doskonale wie o tym Przemek Czołba, dyrektor pionu Oracle, który nie potrafi żyć bez adrenaliny wywołanej wspinaczką i pracą. Jak sam podkreśla, każdy ma swój szczyt, z którym się mierzy. Jak wyglądają jego zmagania? Przeczytajcie pierwszą część wywiadu.
Od jak dawna towarzyszą Ci góry?
Przemek Czołba: Od niedawna. Pochodzę z Mazur, dlatego najczęściej uprawiałem sporty wodne. Do gór miałem zawsze daleko. W 2016 roku Michał Buda – prezes DahliaMatic – zaprosił mnie na wspólną wyprawę. Pierwotnie celem było zdobycie Mont Blanc, jednak złe warunki pogodowe na Blanc’u zmusiły nas do zmiany planów. Zdecydowaliśmy się na Grossglockner, najwyższy szczyt Austrii.
Jak wspominasz tamtą wyprawę?
P.Cz.: Boleśnie (śmiech). Na wysokości 3,5 tysiąca m n.p.m. miałem wypadek. Wystarczyła chwila dekoncentracji i źle wbite raki. Zwichnąłem wówczas bark. Warunki pogodowe były bardzo średnie i obawialiśmy się, że akcja ratownicza się nie powiedzie. Na szczęście przyleciał śmigłowiec i wszystko zakończyło się dobrze. Finalnie przez mój wypadek na górę nie weszliśmy. Wróciliśmy do kraju trochę wcześniej, niż zaplanowaliśmy.
Pierwsza wyprawa i od razu wypadek… Czy to nie zniechęciło Cię do gór?
P.Cz.: Nie, wręcz trochę zachęciło. Sytuacja nauczyła mnie, że z górami nie wolno igrać. Choć od tamtej wyprawy minęło już trochę czasu, to zawsze wspinam się w asyście kogoś bardziej doświadczonego ode mnie.
Czyli zamiłowaniem do gór zaraził Cię prezes?
P.Cz.: Zdecydowanie tak! Jestem osobą bardzo mocno zorientowaną na cel. Dlatego Michał stwierdził, że góry będą dla mnie idealnym miejscem. W pracy czy w górach, kiedy mam do zrealizowania cel, wyłączam wszystkie rzeczy, które mogą zakłócać jego postrzeganie i realizację. Dlatego od pierwszego wypadku do tej pory każdy szczyt zdobyłem przy pierwszym podejściu. Oczywiście to nie tylko kwestia determinacji, chociaż ona jest bardzo ważna, ale również szczęścia, bo na pogodę nie mam wpływu.
Wspomniałeś, że realizując cel, zostawiasz wszystko za sobą. Czy podczas wspinaczki myślisz o tym, co zostało na dole – rodzina, praca?
P.Cz.: Wspinaczka to sport, w którym ja nie znajduję przestrzeni na myślenie o czymkolwiek innym, niż o samym wspinaniu. Przez osiem czy dziesięć godzin wchodzenia pod górę myśli się tylko o tym, gdzie postawić nogę, żeby nie spaść, gdzie wbić czekan, żeby się nie poluzował, czy asekuracja jest właściwa, czy zjeść teraz czy jeszcze nie. Na rozmyślanie przychodzi czas, kiedy zejdę z góry. Adrenalina wówczas opada i ma się moment na to, żeby zadzwonić do domu i powiedzieć, że jest wszystko ok. Tylko będąc w stu procentach skoncentrowanym, można osiągnąć cele – nieważne gdzie – w pracy; czy w górach.
Mówi się, że góry to sport dla indywidualistów nastawionych na wynik. Z drugiej strony trzeba mieć obok siebie osobę – czy to w biznesie, czy podczas wspinaczki – na której można polegać, kogoś o wysokich kompetencjach.
P.Cz.: To bardzo trudne. Góry to sport zespołowy, jednak w pewnych ciężkich warunkach trzeba przełączyć się na myślenie indywidualne, a nawet egoistyczne. Podczas ekstremalnie kryzysowych sytuacji, ja na szczęście takich nie miałem, gdy partner nie może – lub nie jest w stanie uratować siebie – braterstwo liny musi zostać zerwane. Nie można winić Revol za to, że zostawiła Mackiewicza podczas zimowego wspinania na Nanga Parbat. Nie powinniśmy mieć pretensji do Adama Bieleckiego i Artura Małka za to, że w górach zostawili Tomka Kowalskiego i Maćka Berbekę podczas wspinaczki na Broad Peak. Ratowali swoje życie. To jest oczywiście moja subiektywna ocena tych sytuacji i pewnie jest wielu ludzi, którzy się ze mną nie zgodzą. Inaczej jest w pracy, gdzie czynnik zespołowy jest bardzo ważny. Nikt przecież nie jest w stanie zapewnić stu procent wiedzy i doświadczenia w każdym z potrzebnych w projekcie obszarów. Jeżeli nawet jest ktoś superwybitny, to dostarczy nam maksimum dziewięćdziesiąt pięć procent. Do stu brakuje jeszcze tych ważnych pięciu. Jeżeli w trakcie realizacji projektu stwierdzimy, że brakuje nam tych pięciu procent, to zespół można wzmocnić, zaangażować specjalistę z organizacji lub kupić usługi eksperckie na rynku. W górach nie ma takich możliwości. Zespół jest tak silny, jak jego najsłabsze ogniwo.
Czy jest coś, co przenosisz z gór do biznesu i z biznesu w góry?
P.Cz.: To, co ja przenoszę do biznesu z gór, to asekuracja. W DahliaMatic współodpowiadam za wynik działu, dlatego dla mnie bardzo liczy się bezpieczeństwo projektów. To powoduje wiele nerwowych sytuacji w procesach sprzedażowy, ale już tak mam, że zawsze najpierw sprawdzam, z jakim ryzykiem się wiąże i czy współpraca jest dobra i bezpieczna dla organizacji. Porównując do sytuacji w górach – czy mamy właściwą asekurację na wypadek, gdyby nam się jednak nie udało i musielibyśmy się wycofać. W praktyce – jakie mamy w umowie kary umowne, czy są one bezpieczne dla firmy i czy nie zachwieją jej stabilnością.
W DahliaMatic stawiamy na dokładne planowanie i tę umiejętność na pewno intensywnie wykorzystuję w górach. Na wysokości 5 000 m n.p.m. każdy kilogram to pięć kilogramów, dlatego trzeba wiedzieć, ile jedzenia jest potrzebne na konkretną wyprawę oraz jakie ubrania i buty zabrać. W trakcie ataku szczytowego mam tylko to, co jest w plecaku. Nie ma w górach szafy, do której można w razie potrzeby sięgnąć.
W biznesie i w górach musisz ryzykować. Nie boisz się tego?
P.Cz.: Oczywiście, że się boję! Ten, kto się nie bał gór, już nie żyje. W górach ryzykujemy zdrowiem, w biznesie pieniędzmi, reputacją… Zawsze jest obawa, czy to, co robimy, jest bezpieczne dla ludzi, zespołu i organizacji, czy nie mylę się w ocenie sytuacji. Góry pozwalają mi odetchnąć, odreagować, nabrać dystansu. W związku z tym, że czasami jest naprawdę wysoko, patrzę na to wszystko z innej perspektywy.
Wyznaczasz sobie granicę ryzyka?
P.Cz.: Myślę, że tak. Zastanawiam się tylko, czy jestem w tym konsekwentny. Pewnie wielokrotnie ją już przekroczyłem. Im wyżej w górach czy im bardziej zaawansowany projekt, tym inaczej szacuję to ryzyko. Zestaw niewiadomych się zmienia.
Mówi się, że wspinacza górskiego poznaje się po tym, że umie zawrócić tuż przed szczytem. Dla mnie – laika w tej kwestii – wiąże się to z ogromnym wyrzeczeniem, być tak blisko celu, wymarzonego szczytu, ale dla bezpieczeństwa zrezygnować. Czy podejmujesz w górach takie decyzje?
P.Cz.: Na szczęście chodzę z profesjonalnymi wspinaczami i zawsze mam przy sobie kogoś, kto bez emocji potrafi ocenić sytuację. W górach jest adrenalina, walka, niedotlenienie, euforia. Dlatego trzeba mieć bardzo trzeźwy umysł, żeby wszystko kalkulować.
W pracy potrafisz zachować „zimny umysł na gorącej linii”?
P.Cz.: Staram się (śmiech). Zarówno w górach, jak i w organizacji mam swoich przewodników. Na szlaku jest to doświadczony TOPR-owiec, a w pracy przełożeni. Zawsze, kiedy mam obawy, czy podejmowana przez mnie decyzja jest racjonalna, idę do Michała albo Tomka. Oni są w stanie obiektywnie, na bazie przekazanych faktów, stwierdzić, czy „stawiamy słuszny krok”.
W biznesie polegasz na Michale, a jak jest na szlaku? Jak się podróżuje z szefem?
P.Cz.: W górach – na szlaku – nie da się nic ukryć, wychodzą nasze prawdziwe emocje, słabości i wszyscy jesteśmy ludźmi, niedoskonałymi ludźmi. Pamiętam, jakby to było wczoraj. 3:30 w nocy, jesteśmy w ostatnim obozie na Aconcagua. Rozpoczynamy atak szczytowy. 100% koncentracji na celu, ostatnia weryfikacja, czy mamy wszystko, co potrzebne, w głowie ustalam tempo kroków. Michał pyta mnie, czy chcę się napić jeszcze herbaty. Odpowiadam, że chętnie, ale okazuje się, że nie mam kubka. Wybucham, wyrzucam z siebie potok niecenzuralnych słów, bo nie ma „głupiego” kubka. Na to Michał ze stoickim spokojem: „Ok, sorry”. Do dziś wstydzę się tego, jak się wtedy zachowałem. Jedno jest pewne. Gdyby nie Michał, to nie wszedłbym na żaden z tych trzech szczytów (Blanc, Elbrus, Aconcagua). Jestem mu dozgonnie wdzięczny, że zaraził mnie miłością do gór.